‘Dureń, idiota, ćwierćinteligent’
wyrzucał sobie przez cały czwartek. Marek Dobrzański najzwyczajniej w świecie
się bał. Odczuwał niepokój, że Ula po prostu nie przyjdzie. W minioną środę
w przypływie stresu, ale i euforii, że pojawiła się w jego domu, oczywiście zapomniał
poprosić ją o numer telefonu. ‘Trudno, jak nie przyjdzie zacznę od początku.
Będę próbował do skutku’ obiecał sobie. Cały czwartek i piątek przemierzał
firmowe korytarze, jak burza ciskając piorunami, a pracownicy, kiedy tylko mogli schodzili
mu z drogi. Jedynie Olszański odważył się zajrzeć w paszczę lwa i odwiedził
przyjaciela w porze lunchu.
- Siema stary, co ty taki
wściekły? – dopytywał wygodnie rozsiadając się na kanapie – Najpierw fundujesz
mega wyżerkę, a później opieprzasz każdego po kolei za pięć minut spóźnienia i
niewyraźny podpis.
- Umówiłem się na randkę –
Sebastian zrobił wielkie oczy
- Jest aż taka brzydka?
- Co? – burknął
- Pytam czy jest aż taka brzydka,
że wizja randki powoduje u ciebie stres i napięcie mięśni. Gdyby była piękna,
byłbyś teraz podniecony perspektywą udanego wieczoru, a nie wykluczone, że i
nocy – w zabawnym geście poruszał brwiami góra-dół. Marek wywrócił tylko oczami
- Boję się, że nie przyjdzie. A
ja nie mam jej numeru telefonu – rzekł jakby lekko zawstydzony
- No to powiedz wujkowi
Sebastianowi kogo wyrwałeś… Córkę Jagodzińskiego, czy tego reżysera? Jak jej
tam było, Arleta?
- Żadnej w wyżej wymienionych.
Poza tym nie chcę na razie o tym rozmawiać, żeby nie zapeszyć – uciął – Sorry,
ale robotę mam – spojrzał wymownie na stos dokumentów
- Kumam. To udanego wieczoru
gołąbeczku – Sebastian śmiejąc się głośno posłał mu powietrznego buziaka.
Dobrzański pokręcił tylko głową z powątpiewaniem.
Już trzeci raz poprawiał
ustawienie swojego kieliszka. Czas dłużył mu się niemiłosiernie. Po chwili jego
uwagę przykuły spinki przy mankietach. Kręcił nimi, dociskał. Musiał czymś
zająć ręce, bo wiedział, że za chwile zwariuje. Zarezerwował stolik dyskretnie
położony tuż przy oknie, nieco oddalony od głównej sali i wyjścia z kuchni. Wreszcie
się pojawiła. Uśmiechnął się w myślach stwierdzając, że dobrali się idealnie.
On postawił na dopasowany, granatowy garnitur i białą koszulę. Zrezygnował z
krawata, by wyglądać bardziej swobodnie, mniej oficjalnie. Ona również wybrała
granat. Sukienka przed kolano, na grubych ramiączkach idealnie podkreśla jej
smukłą talię i nie za duży, nie za mały biust. Gdy tylko ją dostrzegł zerwał
się z miejsca i chwycił bukiet chabrów. Długo nie mógł się zdecydować na
odpowiednie kwiaty.
- Dobry wieczór – przywitała się
z delikatnym uśmiechem. Widział, że jest spięta. Niepewnie stawiała każdy krok.
- Będzie bardzo dobry, bo
zdecydowałaś się przyjść – podał jej bukiet, wpatrując się w nią zachwyconym
spojrzeniem – Są w kolorze twoich oczu – szepnął. Spuściła wzrok zawstydzona.
Kelner już chciał odsunąć jej krzesło, gdy gestem dłoni dał mu znak, że sam się
tym zajmie.
- Proszę zająć się kwiatami –
rzekł dość chłodno – I na początek poprosimy butelkę Sancerre La Moussiere
rocznik dwa tysiące dwanaście – kelner skłonił się nisko i odszedł z bukietem. Celowo
przyjechał taksówką. Po pierwsze by móc napić się z nią wina, po drugie by jej
nie spłoszyć. Zdecydowanie nie wyglądała na kobietę, która spojrzy na niego przychylniej,
gdy ujrzy jego bajecznie drogie Maserati.
- Dziękuję ci, że jednak nie
zrezygnowałaś. Bałem się, że weźmiesz mnie za wariata i zdezerterujesz –
przyznał – A ja wciąż nie mam twojego numeru – skrzywił się – I znów musiałbym
posunąć się do podstępu i zorganizować przyjęcie – chciał ją nieco rozbawić, by
się rozluźniła. Udało mu się. Roześmiała się ukazując swoje białe zęby.
- Każdy ma w sobie coś z wariata
- To na co masz ochotę? – zerknął
w menu
- Zdaję się na ciebie – odparła przyglądając
mu się z zaciekawieniem i ewidentną przyjemnością. Posłał jej tajemniczy
uśmiech i skupił się na wyborze odpowiedniego dania. Zaśmiał się w duchu. ‘Przez żołądek do serca?’ pytał sam siebie.
Spędzili uroczy wieczór.
Opowiadała mu o sobie. O swojej rodzinie mieszkającej w Rysiowie. O swoim o
osiem lat młodszym barcie, o ojcu, i o matce pediatrze, która zmarła sześć lat
temu. Opowiadała o swojej pracy, zainteresowaniach. On rewanżował jej się tym
samym. Miał wrażenie, że jeszcze nigdy, nikomu w ciągu trzech godzin nie
powiedział tak dużo o sobie. Ale prawda jest taka, że oboje świetnie się czuli
w swoim towarzystwie i kompletnie nie czuli upływającego czasu. Pozwoliła mu
się odwieźć do domu. Wynajmowała wraz z koleżanką z Rysiowa dwupokojowe
mieszkanie na Gocławku.
- Dziękuję ci za podwiezienie –
rzekła, gdy stali przed wejściem do jej bloku, a nieopodal czekała na niego
taksówka – I za cały wieczór. Było bardzo miło – uśmiechnęła się delikatnie i
szepcząc ‘dobranoc Marek’ – ruszyła w stronę drzwi
- Ej, ej, ej – chwycił ją za rękę
i mocno splótł ich palce – Dokąd to? – spytał z udawanym oburzeniem. Roześmiała
się - Ja cię nie puszczę, dopóki mi nie powiesz, kiedy znów się zobaczymy. Masz
jakieś plany na jutro? – szybko miejsce rozbawienia zajęła poważna mina – Może teatr,
skoro dawno nie byłaś. Jest jakaś nowa sztuka w Polskim - Przyglądała mu się
przez chwilę w milczeniu
- Marek – westchnęła – spędziłam
z tobą naprawdę świetny, piątkowy wieczór, chyba najlepszy w moim życiu, ale
oboje wiemy, że to nie ma sensu
- Co? – zmarszczył brwi nie
rozumiejąc do czego zmierza
- Nasza znajomość – odparła spoglądając
w jego szare, wpatrzone w nią z nadzieją oczy
- Bo - ponaglił ją oczekując
wyjaśnień
- Bo kompletnie do siebie nie
pasujemy. Żyjemy w dwóch różnych światach – rzekła z nutą goryczy – Ty jesteś
prezesem wielkiej firmy, ja kelnerką, która mieszka w czterdziestometrowym,
wynajętym mieszkaniu w bloku w wielkiej płyty – słuchał jej uważnie, przecząco
kręcąc głową
- Gdybyśmy do siebie nie
pasowali, nie spędzilibyśmy cudownego wieczoru, nie przegadalibyśmy trzech
godzin, które dla mnie były ledwie kwadransem – kciukiem masował wnętrze jej
dłoni - Gdybyśmy do siebie nie pasowali, nie miałbym ochoty na następne
spotkanie, a później kolejne i kolejne. To jak będzie z tym teatrem? – nie dawał
za wygraną. Sięgnęła do czarnej kopertówki i wyciągnęła niewielki kartonik, na
którym starannie było zapisane dziewięć cyfr i swoje imię. Podała mu świstek, a jego
oczy się śmiały.
- Jutro obiecałam tacie, że
przyjadę do domu. Ale niedzielę mam wolną
-
Dziękuję. Będę pilnował, jak
oka w głowie – w zabawnym geście chuchnął na kartonik i schował do
wewnętrznej
kieszeni marynarki – Dobranoc – puścił jej palce, by po chwili tą samą
dłonią
lekko podnieść do góry podbródek i krótko musnąć jej usta. Po chwili
obserwowała, jak z tajemniczym uśmiechem wsiada do taksówki.
Nastrój prezesa zmieniał się, jak
w kalejdoskopie. Po chmurze gradowej z końca tygodnia nie było śladu. W
poniedziałkowy ranek Marek Dobrzański wysiadł z windy na piątym piętrze z
szerokim uśmiechem na twarzy i wyraźnie zadowolony witał każdego napotkanego
pracownika. Odbierając pocztę od Ani nawet wesoło pogwizdywał, by na koniec
puścić recepcjonistce oczko. Po firmie w mgnieniu oka zaczęły krążyć plotki, że
prezes jest chyba uzależniony od substancji w Polsce zakazanych, bo jego
zmienne nastroje ewidentnie wiązano z dopalaczami lub miękkimi narkotykami. Więksi
plotkarze snuli tworzyli teorie, co się stanie z firmą, gdy Marek zostanie
wysłany na odwyk, a nie będzie go mógł zastąpić Krzysztof, który regeneruje
siły w szwajcarskim kurorcie.
- To kiedy ślub? – do jego
gabinetu wpadł wyraźnie podekscytowany Olszański
- Weź zejdź ze mnie i znajdź
sobie jakiś inny obiekt do drwin – westchnął. Przyjaciel zaczynał wyprowadzać
go z równowagi. Nie miał na razie ochoty dzielić się z nikim opowieściami o Uli
- Ja się tylko o ciebie martwię –
udał zasmucenie - Chodzą plotki, że jesteś dziś na niezłym haju. Ja naprawdę
chciałbym poznać tą, która tak ci zawróciła w głowie
- Spokojnie. Będziesz moim drużbą.
To ci mogę obiecać – rzucił na odczepnego i chwycił do ręki telefon chcąc
pozbyć się przyjaciela z gabinetu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz